Mam trudną relację z Yan Lianke. Z jednej strony cenię jego
styl i wyobraźnię, z drugiej lektura jego książek to dla mnie przeprawa niczym półmaraton
górski. „Dzień, w którym umarło słońce” czytałam kilka miesięcy z kilkoma
podejściami. Na szczęście #azjatyckimiesiąc zmobilizował mnie, żeby wreszcie
oddać ją do biblioteki.
Narratorem jest Niannian, którego rodzice prowadzą sklep z
akcesoriami pogrzebowymi. Z kolei brat matki prowadzi krematorium. Władze
naciskają na to, by zmarłych poddawać kremacji, a jeśli ktoś pochowa bliską
osobę w ziemi, naraża się na to, że grób zostanie wysadzony w powietrze.
Rodzinny „biznes” ma jednak na celu nie tylko wypełnianie woli rządzących…
Pewnego wieczoru mieszkańcy miasteczka zaczynają masowo lunatykować. Rozpoczyna
się noc niczym z sennego koszmaru – lunatykujący topią się w rzece, popełniają
masowe samobójstwa, albo krzywdzą sąsiadów. Ci, którzy są jeszcze przytomni,
rzucają się do rabowania, kradzieży i zabijania. Niannian i jego rodzina
starają się przetrwać we wszechobecnym chaosie i pomóc swoim sąsiadom. Czekają,
aż noc się skończy – ale ta chwila może nigdy nie nadejść.
Nie do końca lubię zabiegi wprowadzania postaci pisarza do
powieści. Mam zresztą wrażenie, że gdyby z książki wyciąć Yan Lianke, to nic by
nie straciła. Zresztą nie tylko jego. Nie jestem bynajmniej miłośniczką
szybkiej akcji, ale koszmarne wizje z nocy lunatykowania w końcu stają się
powtarzalne i można mieć wrażenie, że już nic ciekawego się nie wydarzy (a
naprawdę warto dotrzeć do finału).
Tak jak w innych powieściach Yan Lianke, tak tutaj mam
wrażenie, że coś mi umyka. Chociaż chyba nie najgorzej orientuję się w historii
Chin (parafrazując klasyka, „28 artykułów o tym napisałam, piszę 29-ty”),
trudno mi wyłapać, do czego autor nawiązuje. W recenzjach znalazła m.in.
wypowiedź Xi Jinpinga o „chińskim śnie” (na wzór american dream) oraz zalecenie
kremacji wydane przez Mao Zedonga w 1956 r. Na pewno jednak przydałby się
wstęp, który trochę rozjaśniłby realia.
AW
Komentarze
Prześlij komentarz