Nic tak nie motywuje do napisania recenzji, jak
rozczarowanie. A muszę przyznać, że rozczarowałam się srogo. Thriller, Japonia,
pociągi – trzy rzeczy, które lubię w jednej powieści, zapowiadało się więc
kilka godzin co najmniej przyzwoitej rozrywki. Przyznam, że w pewnym momencie
miałam ochotę odłożyć książkę, zamknąć ją w szafie i zapomnieć, ale w przypadku
fabuły zawsze ostatnia umiera nadzieja na końcowy plot twist, który uzasadni
wszystkie dziwne zagrania.
W jednej z moich ulubionych serii na polskim YouTube, „Masochiście”, gdzie Mietczyński recenzuje
słabe polskie filmy, pojawia się często fragment z „Lubię nietoperze”, gdzie
starsza pani mówi do młodej kobiety: „Jestem siostrą twojej biednej matki i to
właśnie ja cię wychowałam”. Właśnie w ten sposób rozmawiają ze sobą bohaterowie
tej książki. Nawet w sytuacji zagrożenia życia, niebezpieczeństwa, napięcia,
prowadzą dialogi w rodzaju: gdzie jesteś? Wyczołgałem się spod łóżka, a było mi
trudno, bo, jak wiesz, jestem gruby. Jeśli tak działają zabójcy na zlecenie, to
jest to w sumie dobra wiadomość – wygląda na to, że są na tyle głupi, że nic
nam nie grozi. Jeśli w założeniu konwencja ta ma być zabawna, to po prostu nie
jest. Jeśli ma być poważna, to tym bardziej te słabe żarty nie mają sensu.
Autor wprowadza też mnóstwo wątków, w których można się pogubić, a które
finalnie nie mają znaczenia. Nawet, jeśli znajdują zakończenie, przechodzimy
obok niego obojętnie.
Najbardziej pogłębioną – chociaż wciąż średnio oryginalną –
postacią jest Kimura, były zabójca z problemami z alkoholem, który chce zemścić
się na kimś, kto skrzywdził jego synka. Rozumiemy jego intencje, widzimy wzloty
i upadki. Pozostałe postacie są przerysowane i groteskowe, niestety nie w
pozytywnym sensie. Duet Mandarynka i Cytryna mógłby być ciekawy, gdyby postacie
zostały pogłębione – tak dostajemy tylko klasyczną parę rodem z komedii, bystry
wielbiciel literatury i niezbyt lotny fan kreskówki dla dzieci. Postać zabójcy
na zlecenie, który jest przy tym fanem „Tomka i przyjaciół” ma potencjał,
jednak sposób, w jaki została opisana, powoduje tylko zgrzytanie zębów
czytelnika i ciągłe pytanie, jakim cudem ktoś na tyle nierozgarnięty ma być
najlepszy w branży? Pechowiec Nanao czy gimnazjalny geniusz zbrodni sprawdziliby
się w innej konwencji – Nanao w parodii, a Książę w mrocznej historii w stylu
jednego z opowiadań Yukio Mishimy (swoją drogą, ten pisarz jest w książce
wspomniany, tylko że z błędem z imieniu). Autor wprowadza też wiele postaci,
które nie spełnią w powieści żadnej roli. Co do dwóch, dałabym sobie rękę
uciąć, że będą game changerami tej historii (i zgadnijcie, co…?).
Pomijam już rzeczy oczywiste, czyli np. jakim cudem obsługa
pociągu nie widzi trupów, strzelanin i bójek? Po co w ogóle ta cała intryga? Wiem
już, kto za nią stoi, ale jaki ma to sens? Jestem fanką mrocznych powieści
Natsuo Kirino, a film o yakuzie „Ostatnia krew wilków” oglądałam już kilka
razy. Trudno więc chyba uznać, że nie lubię brutalnych japońskich thrillerów –
z pewnością jednak nie lubię brutalnych japońskich thrillerów bez sensu.
Powieść napisana jest w czasie teraźniejszym, co czasem trochę utrudnia
lekturę. Skomponowana jest w sposób niezwykle filmowy – co prawda nie widziałam
adaptacji, ale jestem pewna, że jest to wdzięczny materiał, praktycznie gotowy
scenariusz. To się jednak odbija czkawką w powieści, bo tam, gdzie autor mógłby
pozostawić cos wyobraźni czytelnika, opisuje tę samą scenę jeszcze raz, z
perspektywy innego bohatera (brawurowa ucieczka Nanao przez wagon – jedna z
bardziej udanych scen, chociaż zdecydowanie komediowa).
Z żalem stwierdzam też, że tłumaczenie i redakcja książki są
naprawdę słabe. Jest sporo błędów i niezręcznych sformułowań. Tłumaczka ma na
koncie kilka przekładów, domyślam się więc, że po prostu dostała wyjątkowo
bliski termin, żeby książka mogła wyjść równocześnie z wejściem do kin filmu.
Ostatnią kwestię muszę wspomnieć jako tłumaczka kilku książeczek z serii „Tomek
i Przyjaciele”. Wiadomo, że „Bullet Train” skierowany jest do innych
czytelników, jednak jako że seria ta funkcjonuje już w Polsce, zostałabym przy
Piotrusiu, Gabrysiu i Tomku, zamiast Percy’ego, Gordona i Thomasa.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz napisałam tak długą
recenzję, ale „Bullet Train” nie tylko nie wypełnił pustki w moim sercu po
„Ostatniej krwi wilków”, ale też zmęczył mnie i rozczarował. Wysiada na tej
stacji i idę po raz kolejny oglądać film Kazuyi Shiraishiego.
Komentarze
Prześlij komentarz