Już dawno nie czytałam czegoś tak odświeżającego. To prawda,
przez ostatnie lata świat się zmniejszył, coraz trudniej trafić na książkę,
która opowiadałaby o miejscu, od którego nie najgorzej zarabiającego i mocno
zmotywowanego człowieka dzieli dużo więcej niż tylko parę kliknięć na stronie
linii lotniczych i Bookingu, ewentualnie – w wersji hard – porządny rower z
sakwami i parę znajomości na miejscu lub zawartych po drodze. Do Qaanaaq i
Siorapaluk samolot dolatuje raz na tydzień, albo i nie. Ludzie niekoniecznie
chcą się zaprzyjaźniać, bo i po co? O czym tu gadać? Jest ciężko, ale trzeba
żyć dalej.
Mieszkańcy osad na zachodnim wybrzeżu Grenlandii nie przyjęli
Wiśniewskiej z otwartymi ramionami. Oswajała ich powoli, spędzając z nimi czas,
towarzysząc w codziennych zajęciach. Czas płynie wolniej, dni ciągną się i
płynnie przechodzą w noce, bo przecież blisko bieguna trudno odróżnić jedno od
drugiego. A właściwie to my, ludzie z cywilizacji, sprzeciwiamy się z podziałom
stworzonym przez naturę. Ale czy życie poza cywilizacją jest idylliczne? Może
gdzie indziej tak, ale nie w Grenlandii. Wiśniewska nie unika opisywania trudów
i problemów, z jakimi borykają się lokalni mieszkańcy. Wspomina o podziałach
między Inughuitami i Duńczykami, o przesiedleniach, samobójstwach. Robi to
jednak w sposób subtelny i taktowny, bez poszukiwania sensacji. Z kart książki
bije spokój, chłód i cisza, wszystko to, co kojarzy mi się z arktycznym
krajobrazem. To niezwykłe okno na świat, którego nie znamy i który pozostaje
dla większości z nas zamknięty, a być może również jedna z ostatnich kronik ginącego
społeczeństwa.
AW
Komentarze
Prześlij komentarz