Lektura „Tokyo Vice” przypadła akurat na moment mojej absolutnej fascynacji filmem „Koro no chi: Level 2” (w angielskiej wersji „Last of the wolves"), który opowiada o walce policjanta z yakuzą, dlatego też zabrałam się do niej z entuzjazmem.
Jake Adelstein, Amerykanin, po
skończeniu studiów w Japonii zaczyna pracę jako reporter w jednej z
najpopularniejszych gazet, „Yomiuri Shinbun”. Zajmuje się sprawami kryminalnymi,
przez co często znajduje się w centrum wydarzeń – zabójstw, zaginięć,
konfliktów wewnątrz yakuzy. Wśród jego rozmówców znajdują się zarówno
policjanci, jak i przestępcy. Poważne i smutne tematy autor próbuje okrasić opisami
mniej lub bardziej zabawnych wpadek. Później zostaje przeniesiony do działy
obyczajowego, gdzie zajmuje się m.in. przemysłem seksualnym w dzielnicy Kabukicho.
Tutaj pojawia się też bardzo ciekawy wątek zaginięcia Lucie Blackman, które
zostało szczegółowo opisane w książce „Ludzie, którzy jedzą ciemność” Rucharda
Lloyda Parry’ego. Trzecia część opisuje krucjatę przeciwko jednej z grup
przestępczych – Gotogumi (do której zresztą nawiązuje wstęp). Jest to
zdecydowanie najciekawszy wątek w całej książce, dlatego jestem zdziwiona, że
autor nie poświęcił mu całej tej książki.
„Tokyo Vice” jest dla mnie miłą niespodzianką po napisanym
dość ciężkim stylem „Człowieku yakuzy”. Chociaż temat był bez wątpienia
ciekawy, autor niestety nie do końca wykorzystał jego potencjał. Tutaj sytuacja
jest wręcz odwrotna – mam wrażenie, że Adelstein próbuje trzymać zbyt wiele
srok za ogon. Pierwszą część książki stylizuje na powieść sensacyjną. Opisuje
bardzo dużo wątków ze swojej dziennikarskiej pracy, ale i życia prywatnego,
które interesuje mnie zdecydowanie mniej. Nie widzę potrzeby opisów seksualnych
wyczynów autora z hostessą, z którą się spotykał, a już scena, w której do
dziennikarza dzwoni ważny informator a obrażona faktem, że w ogóle odebrał
telefon dziewczyna funduje mu niezapowiedziany seks oralny, wydaje mi się żywcem
wycięta z hollywoodzkiego filmu o cool bohaterze walczącym ze złem. Z kolei im
bliżej końca, tym mniej tego typu wtrętów (autor po drodze zdążył się ożenić,
aczkolwiek nie przeszkodziło mu to w opisie wizyty w salonie masażu z happy
endem – żona podobno przyjęła tę informację ze spokojem), a Adelstein
przypomina bardziej wrażliwego społecznie dziennikarza, który podejmuje walkę z
niesprawiedliwością. Taki zabieg oczywiście sprawdza się – czy też jest wręcz
niezbędny – w powieściach, jednak biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z non
fiction, wychodzi to dość dziwnie. W końcu autor pisze książkę z perspektywy
czasu, czyli powinien już znajdować się w tym ostatnim stadium i mieć dystans
do opisywanych wydarzeń. Być może to celowy zabieg, który ma pokazać, jak autor,
a zarazem bohater, zmieniał się przez lata. Jednak po lekturze pierwszej połowy
wspomnień Adelsteina nabrałam do niego dystansu na tyle, że do tej wielkiej
wojny z mafią podchodzę również z pewną ostrożnością.
Podsumowując, jest to ciekawa i przyjemna lektura, która
pozwala nam dowiedzieć się sporo na temat wzajemnych powiązań świata yakuzy,
policji i prasy – szczególnie dla osób, które wyobrażają sobie Japonię jako
kraj pozbawiony problemów, uczciwy i uporządkowany. Jednak osobiście wolałabym,
żeby Adelstein zdecydował, czy bardziej chce być wyluzowanym bohaterem
kryminału czy wiarygodnym reporterem walczącym o lepszy świat.
Na koniec wspomnę o mojej niosącej morał przygodzie. Po
skończeniu „Tokyo Vice” postanowiłam sięgnąć po inne książki dotyczące przestępczości
w Japonii, które od lat stoją na moich półkach. Między innymi „Zemstę yakuzy”
tego samego autora. Niestety, po otworzeniu książki okazało się, że… to dokładnie
ta sama pozycja, tylko pod innym tytułem. W dodatku mniej odpowiadającym
rzeczywistej zawartości. Morał? Czytajcie książki na bieżąco.
AW
Komentarze
Prześlij komentarz