Policjant Kosma Ejcherst otrzymuje od wuja, wysoko postawionego
w kościelnej hierarchii, dyskretne zlecenie – w małej wsi w Karkonoszach
zaginął ksiądz. Ale Wnyki nie są zwyczajną wsią. Na tamtejszą parafię trafiają duchowni,
którzy mają coś na sumieniu – żeby przemyśleć swoje postępowanie, a może żeby
przeczekać burzę wokół skandalu? Bohater rozpoczyna śledztwo, ale idzie mu
opornie. Nikt nic nie wie, ksiądz po prostu spakował swoje rzeczy i zniknął w
środku nocy. Czy kluczem do zagadki jest miejscowy włóczęga, Rubens? Może
tajemniczy mężczyzna, który pojawia się codziennie pod kościołem? A może w
lokalnej legendzie o Chrystusie zstępującym z krzyża, by ukarać grzeszników,
jest jednak ziarno prawdy? Droga do niej będzie jednak wyboista.
„Wnyki” pod wieloma względami różnią się od debiutanckiego
„Znachora”. Akcja toczy się wolno, wręcz leniwie, a atmosfera zagęszcza powoli.
To właśnie atmosfera jest największą siłą tej powieści: to wręcz duchota. Chociaż
nic się nie dzieje, zza rogu nie wyskakują zamaskowani seryjni zabójcy, nikt
nikogo nie pali w piecu na czarownice, czujemy, że coś jest nie tak. Coś wisi w
powietrzu, ale nie w ten oczywisty sposób, gdy każda strona przybliża nas do
rozwiązania zagadki. We „Wnykach” zagadka właściwie rozwiąże się sama, ale nie
zawiedziecie się. Każdy sympatyczny wieczór przy kieliszku nalewki z
proboszczem, randka z Mają, rozmowa z gospodynią Walasiakową, pogaduszki pod
sklepem przy piwie, wszystko podszyte jest niepokojem.
Na tle „Znachora”, którego wiele osób chwaliło za humor i
tempo, „Wnyki” przedstawiają się jeszcze lepiej. Autor ma świetne ucho do
dialogów, czego najlepszym dowodem jest rewelacyjna pierwsza rozmowa pomiędzy
Kosmą i Sylwią w sklepie. Mi osobiście najbardziej przypadł do gustu Kacper –
każde jego pojawienie się w powieści to dowód na to, że używać wulgaryzmów
można z fantazją i finezją. Kolejną zaletą jest brak dłużyzn: co prawda nie
było to dla mnie rażące, jednak w „Znachorze” pewna część akcji była po prostu
przegadana: troje bohaterów notorycznie siedziało nad kieliszkiem nalewki i
porządkowało fakty dotyczące śledztwa. Bohaterowie „Wnyków” nie gadają – robią.
Jeśli miałabym do czegoś się przyczepić, byłby to główny
bohater. O Kosmie wiemy stosunkowo niewiele – jedynie to, że sam uczęszczał do
seminarium, z którego wyleciał z hukiem w wyniku skandalu. Poza tym nie ma nic,
za co moglibyśmy go polubić lub znienawidzić – co w pewnym sensie jest zaletą
na tle popularnej dziś tendencji to tworzenia bohaterów w zamierzeniu mrocznych
i fascynujących, w efekcie zaś bucowatych i antypatycznych. Niewyjaśniona
tajemnica oraz zakończenie wskazuje, że z Kosmą jeszcze się spotkamy, może więc
postać policjanta nabierze jeszcze rumieńców.
Chociaż debiut Michała Śmielaka przypadł mi do gustu, „Wnyki”
są moim zdaniem powieścią lepszą pod wieloma względami: akcji, intrygi,
budowania napięcia, atmosfery. Tym, co bez wątpienia łączy te dwie powieści
jest kwestia winy i kary. Podobnie jak w „Znachorze” autor zastanawia się, jak
powinna wyglądać pokuta i czym jest sprawiedliwość. A co, jeśli ktoś w ogóle
nie zasługuje na drugą szansę?
AW
Komentarze
Prześlij komentarz