Stało się. W końcu po nią sięgnęłam.
Po premierze „Polski przydrożnej” z lubością śledziłam bitwę
na opinie. Popularni recenzenci i blogerzy opisywali ją jako ciekawy eksperyment
i wartościową książkę z drugim dnem, inni natomiast (między innymi większość
czytelników na portalu Goodreads i Lubimy Czytać). Opis i dostępne fragmenty zachęciły
mnie do przystąpienia raczej do tej drugiej grupy. Oto inteligent z dużego
miasta wyrusza na objazd po tak zwanej prowincji. Co może pójść źle? No,
wszystko. Co poszło? Nie wszystko.
Zacznę od tego, co mi się podobało. Marecki opisuje mijane
miejscowości, palmy na poboczu zbudowane z opon, bar Egzotic, sklep GS
przerobiony na kościół, bar Balbinka oferujący stypy za jedyne 19,90 od osoby –
po prostu opisuje, bez zbędnej egzaltacji, zachwytu „egzotyką” i zbędnego budowania
naokoło lirycznych historii. Kilka razy zaśmiałam się, czytając o dość
kuriozalnych miejscach i oglądając zdjęcia. Z kolei wyliczanka nazw
miejscowości pozwala dostrzec, jak różnią się regiony Polski, jakie nazwy
charakterystyczne są dla Podlasia, Zachodniopomorskiego, Podkarpacia.
Cała koncepcja broniłaby się więc, gdyby autor po prostu
słuchał i notował. Trochę gorzej, kiedy się odzywa i wyraża swoje zdanie , bo
większość jego wypowiedzi jest po prostu oderwana od rzeczywistości. Spotkanemu
pod sklepem facetowi, który opowiada o koszeniu trawnika tłumaczy, że nie
wolno, bo to nieeokologiczne (a sam używa mydła kąpiąc się w jeziorze, hm),
natomiast z podpitymi nastolatkami pod kebabem próbuje rozmawiać o zmianach
klimatu. Trudno mi uwierzyć, że Piotr Marecki jest aż takim intelektualistą, że
po prostu nie umie rozmawiać o rzeczach prostych i codziennych. Czemu więc służą
te wtręty? Uwypukleniu „egzotyki”, że oto krakowski inteligent z kamerą wśród
ludu? Jeszcze gorzej robi się, gdy na horyzoncie pojawia się narzeczona autora.
Przysięgam, że musiałam przerywać lekturę, żeby przewrócić oczami. Ola na
historię o mężczyźnie zdołowanym zdradą żony reaguje komentarzem, że gdyby
poliamoria była bardziej powszechna, to nie byłoby problemu. Wtręty polityczne
o Wiośnie i Razem dodają jeszcze więcej abstrakcji. Najlepiej wspominam więc
kilkadziesiąt stron mniej więcej w połowie całej historii, kiedy autor nie
dzwoni do narzeczonej, a napotkanych w podróży ludzi po prostu słucha. Daje
sobie też spokój z imitowaniem lokalnej gwary, które jak dla mnie jest
kompletnie niepotrzebne, klasistowskie, a co więcej – utrudnia lekturę.
To „zderzenie światów” wydaje mi się sztuczne i
niepotrzebne. W końcu żyjemy w Polsce – większość mieszkańców dużych miast ma
korzenie lub rodzinę na wsi. Kto z nas nigdy nie pił Frumentu pod wiejskim
sklepem? Nie trafił na odpust ani festyn? Nie słuchał disco polo na stadionie? Jeśli
nie przeżyliśmy tego sami – pewnie odwiedzaliśmy rodzinę na wsi lub w małych
miastach. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ludzie, którzy nigdy w życiu nie
widzieli żywej krowy i nie pili kawy w szklance w wiejskim barze, istnieją. Ale
czy na pewno jest ich tak dużo? Sama koncepcja pokazania tego, co jest ciekawe
i niezwykłe w miejscach, w których – niby – nic nie ma, jest wystarczająco
dobra. Po co dodawać do tego podziały na odklejonych wielkomiejskich
inteligentów i „prowincję”?
AW
Komentarze
Prześlij komentarz