Mam prawie 34 lata i też nie wiem, kim zostanę, jak dorosnę.
Pamiętam, jak kiedyś w podstawówce czy wczesnym gimnazjum
zastanawiałyśmy się z przyjaciółką, jak żyć. Gazety dla nastolatków mówiły:
wystarczy być sobą. To znaczy kim?
Bohaterka książki dostaje gratis pół roku życia. Nie musi
uczestniczyć w zajęciach, pisać prac, kurs na studiach ma zaliczony. Na konto
wpływa stypendium, akademik też już opłacony. Żyć, nie umierać. Czym więc się
zająć? Te pół roku spędzi w Korei, w miejscu, które nie jest dla niej ani
zupełnie obce (bo już mieszka tu od jakiegoś czasu), ani swojskie (bo jednak
jest białą Europejką na stypendium). Otaczają ją przyjaźni ludzie, ma ulubione
miejsca i swoje rytuały. Ale to nadal nie dom, nie miejsce na budowanie
fundamentów stabilizacji. O najbliższej przyjaciółce tez mówi: moja
przyjaciółka na ten rok. Bohaterka postanawia odnaleźć prawdziwą siebie,
dowiedzieć się, co naprawdę sprawia jej przyjemność, odkryć swoje prawdziwe
marzenia. Problem w tym, że jest pazerna na wszystko: wiedzę, przeżycia, świat,
po prostu. Najpierw próbuje schudnąć i zdrowo się odżywiać, później decyduje
się być gwiazdą popu, hippiską, następnie wyruszyć na Alaskę i żywic się
korzonkami. Zabawne? Jak powiedział Gogol: „Z samych siebie się śmiejecie”.
Jesteśmy pokoleniem, które w pewnym momencie swojego życia
dostało dostęp do wszystkiego. Nie wychowaliśmy się zanurzeni w internet i nowe
technologie, jak Gen Z (czy jest to dobre, to zupełnie inne pytanie), ale nagle
okazało się, że te wszystkie książki, których kiedyś szukaliśmy po
antykwariatach i był jeden egzemplarz w takim podejrzanym internetowym, co
nawet nie wiadomo, czy istnieje, możemy sobie kupić jednym kliknięciem na
Amazonie i za parę sekund mieć na Kindle’u. Możemy nauczyć się tych wszystkich
języków, które kiedyś były dla nas magicznie egzotyczne i odległe. W kieszeni
nosimy urządzenie, które w każdym momencie pozwala nam wykorzystać czas
produktywnie. Generalnie możemy wszystko – i to jest największy problem.
Bo to wszystko musi być teraz, już. W końcu to nie dawne
czasy, gdy dziecko wychodziło na dwór na cały dzień i rodzice nie mieli z nim
kontaktu, ktoś z rodziny jechać w daleką podróż, a co się z nim działo
dowiadywaliśmy się, gdy wracał. Dzisiaj wpadamy w panikę, jeśli ktoś nie
odpisze na wiadomość przez godzinę. Życie jest krótkie, chwytaj dzień, nie
można tracić czasu, a każdy na Tinderze „prowadzi aktywny tryb życia i jak
lubisz leżeć na kanapie, to raczej się nie dogadamy”.
„Mam zapierdol”, mówi bohaterka powieści. Zapierdol z
książkami, filmami, artykułami, filmikami z YouTube. Świat daje nam tysiące
możliwości, wiec nic dziwnego, że wszystkie próbujemy złapać. Tylko że to po
prostu nie jest możliwe. Posiadanie wyboru to rzecz wspaniała, ale i prowadząca
do frustracji. Czy aby na pewno to? W ogóle, co tak długo, czemu jeszcze nie
działa? Więc może jednak coś innego? Kiedy w końcu nadejdzie moment
stabilizacji, małżeństwo, dzieci, praca, dom, ten stan docelowy, w którym
będziemy sobie żyć aż do starości?
Z moich rozważań wyłania się być może obraz „Pół roku na
Saturnie” jako powieści poważnej, głębokiej i trudnej. I tak jest, zaiste – ale
na tym głębszym poziomie, pod warstwą napisanej żywym językiem historii pełnej
zabawnych, żywych dialogów i dziesiątek ciekawostek. Założę się, że podczas
lektury będziecie robić przerwy na googlowanie, zupełnie jak bohaterka. Przyznaję
uczciwie: Małgorzata Sidz jest współautorką tego bloga, a przyjaźnimy się od
lat 13 – dokładnie tyle, ile trwa pół cyklu Saturna! Być może dlatego czuję tę
książkę tak mocno, a może po prostu jest to ogólne doświadczenie pokoleniowe –
bo tę książkę trzeba czuć. Nie ma co czekać na zwroty akcji i deus ex machina,
przecież z góry wiemy, jak skończą się poszukiwania bohaterki. To droga jest
ważna, a nie cel. Czasem droga nie prowadzi donikąd, ale i tak musimy ją
przejść, żeby czegoś się o sobie dowiedzieć. Myślę jednak, że osoby, które nie
utożsamiają się z bohaterką, również znajdą tu coś dla siebie. Na pewno polecę
ją moim znajomym i rodzinie, którzy wiecznie zadają mi pytania: „Ale czy ty nie
możesz odpocząć? Musisz ciągle cos robić?”.
Po utrzymanych w lirycznym, nieco melancholijnym stylu „Kocich
Chrzcinach” autorka rozwija skrzydła – widać, że to właśnie „Saturn” jest powieścią
płynącą z serca, osobistą, intymną, ale przy tym uniwersalną. I sądzę, że to
dopiero początek. To nie jest książka o Korei, chociaż poznacie w niej wiele
koreańskich zwyczajów, smaczków i smaków – jest karaoke, chamisul i bibimpap.
Ale jest też „South Park”, Wim Hof, Alex Honnold i dźwięki kosmosu z YouTube.
Jest wszystko, bo wszystko tylko czeka, aż się nim zajmiemy w przerwach między
pracą, jedzeniem, snem i zakupami. Dla mnie jest to bowiem manifest pokolenia,
które w pewnej chwili z normalnego życia normalnych ludzi wrzucone zostało w
świat, gdzie dostaje więcej, niż jest w stanie przeżyć.
AW
Komentarze
Prześlij komentarz