A gdyby tak rzucić wszystko, nawet czytanie ""Farmy Heiðy"?



A może by tak rzucić wszystko i wyjechać na Islandię hodować owce?

Czy postać Heiðy i to, co ma do opowiedzenia, jest ciekawe? Tak.

Czy ta książka jest dobrze napisana? Nie.

„Farma Heidy” to na polskim rynku temat samograj. Daleka i fascynująca Islandia, eskapistyczny wątek zaszycia się w dziczy i oddania prostej, uczciwej pracy, a na dodatek walka z systemem. A w środku tego wszystkiego silna, samodzielna kobieta, której nie straszna samotność na farmie, jazda traktorem i praca fizyczna. Która strzyże owce i walczy z budową elektrowni. Brzmi świetnie? Bo Heiða i jej historia są rewelacyjne. Niestety, książka dużo mniej.

Autorka Steinunn Siguroardóttir jest powieściopisarką, dlatego forma, jaką przyjęła wydaje mi się wręcz szokująca. Książka to właściwie zapis monologu Heidy. Nie ma ani słowa wyjaśnienia od autorki – nie wiemy, jak bohaterka wygląda, jakie robi wrażenie, jak wygląda jej gospodarstwo, w jakich warunkach mieszka, jaki jest krajobraz dookoła. Nawet jeśli książka skierowana jest do Islandczyków, podejrzewam, że nie dla każdego oczywisty jest konflikt mieszkańców z firmą Suðurorka, osoba z innego kraju bez wiedzy o Islandii, raczej nie słyszała też o wybuchu Katli. O tym możemy dowiedzieć się tylko z urwanych strzępków wypowiedzi Heiðy. Książka robi wrażenie, jakby autorka po prostu spisała wywiady z bohaterką tak, jak są, bez żadnego redagowania, porządkowania, wygładzania. Efekt jest taki, że wypowiedzi są chaotyczne, część się powtarza (wiem już wszystko o ciążach owiec), część z kolei jest zupełnie zbędna. Bohaterka luźno skacze po tematach, robi dygresje, jak to w rozmowie. „Farma Heiðy” to jakby surowy materiał reporterski, nie poddany żadnej obróbce. Jeśli taki był zamysł autorki – efekt jest średni.

Kolejna sprawa: przekład. Jacek Godek jest uznanym tłumaczem z ogromnym doświadczeniem. Wielokrotnie czytałam przełożone przez niego ksiązki, które tego dowodzą. Ale „Farma Heiðy” napisana jest tak, jakby tłumacz robił to na kolanie albo dostał zabójczy termin i nad niektórymi rozdziałami pracował po nocy pijąc dziesiątą kawę zalewaną colą. Przyjrzyjmy się kilku cytatom:

„Na przykład wanienka z nowo narodzonymi jagniętami jest żrąca” – Heiða opowiada tu, ze ma poranione dłonie. Czy to jednak możliwe, żeby posiadała żrącą wanienkę? W dodatku „wanienka z jagniętami”?

„Zaniepokoił mnie wybuch lodowca Eyjafjallajökull” -  jökull to po islandzku lodowiec, ale chyba to nie lodowiec wybuchł, tylko znajdujący się pod nim wulkan o tej samej nazwie.

 „Tak jak trzymający się ziemi starzy rolnicy, od których da się przejąć od nich gospodarki” – redaktor chyba też przysypiał.

„Matka była pierworódką i jakaś zestresowana, więc musiała albo na nie nadepnąć, albo tak niefortunnie je ubóść” – i tu nie wiadomo, czy oryginalne zdanie było niezgrabne? Takie wrażenie mam zresztą w wielu miejscach: trudno stwierdzić, czy w oryginale tekst brzmiał dziwnie, czy też to wina tłumacza.

Czy warto przeczytać tę książkę? Pewnie warto, ale trudno. Mi zajęło to tak długo, że drżę przed wysokością kary w bibliotece.


AW

Komentarze