"Zostanie tylko wiatr". Albo i nic.


Długo czekałam na książkę o Islandii. O Islandii jako takiej, o kraju i zamieszkujących go ludziach, a nie kolejną relację z podróży. Do czasu była to jedna z moich ulubionych zagadek polskiego reportażu: czemu powstają reportaże o Szwecji, Rosji, Ukrainie, Hiszpanii, a nikt jeszcze nie wpadł na to, że Islandia też ma do zaoferowania coś poza szaloną tygodniową wyprawą pożyczonym autem dookoła wyspy?

Odwiedziłam Islandię trzy razy. Pięć lat temu dotarłam też do Fiordów Zachodnich. Pamiętam przestrzeń, pustkę, brak osiedli ludzkich i niebotyczne serpentyny. Pamiętam Isafjordur z jedną ulicą i bramą z kości wieloryba oraz dolinę Korpudalur. Tym chętniej sięgnęłam po "Zostanie tylko wiatr" Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka. Przyznam, że nie czytałam ich poprzedniej książki (może to właśnie ten reportaż, na który tyle czekałam?), widziałam jednak przytłaczającą ilość pozytywnych opinii. Czym w sumie nie powinnam się sugerować, bo pozytywne opinie na blogach poświęconych Islandii widziałam nawet o książce "Lawa, owce i lodowce", która... No cóż, to temat na kolejny wpis.

Zacznijmy więc od plusów. Ta książka faktycznie opowiada o Islandii. Znajdziemy tu rozmowy z mieszkańcami i mieszkankami Fiordów Zachodnich, lokalne opowieści, trochę miejscowej historii. Wszystko, czego potrzeba, żeby napisać ciekawy reportaż. Ale jednak czegoś brakuje. Podchodziłam do niej trzy razy, zanim udało mi się przebrnąć przez pierwszy rozdział. Jednym słowem: nie wciąga. Autorzy zapowiadają trzęsienie ziemi, a potem dostajemy zaledwie małe bujnięcie. Po początkowym fragmencie, gdy spotkana w kawiarni rozmówczyni zapowiada, że "nikt nie będzie z nimi o tym rozmawiał", spodziewałam się kontrowersji i tajemnic. Po zakończeniu lektury do tej pory nie wiem, czemu nikt nie miałby rozmawiać z dwójką Polaków o życiu w Fiordach. Może po prostu dlatego, że nie lubią obcych? Oczywiście kontrowersja nie jest konieczna, by historia była ciekawa - wręcz przeciwnie, zapowiedzi skandalu i "czegoś zupełnie innego" czasem wręcz zniechęcają - jednak po takim początku czytelnik może czuć się jednak trochę rozczarowany. Podobnie jest w przypadku opowieści o Betty. Na początku rozdziały czytamy, że będzie to opowieść o kobiecie, która musiała stoczyć wojnę z urzędem opieki nad dziećmi. Później okazuje się, że bohaterka miała różne kontrole urzędników, bo ktoś zasugerował, ze wychowanie dziecka na odludziu może być szkodliwe dla jego rozwoju. Czy rozdział jest ciekawy? Tak. Czy to poruszająca historia walki jednostki z systemem? No nie. Wielokrotnie pojawia się również motyw kontaktów z Grenlandią - komentarze a propos kazirodztwa i przemocy wśród Inuitów. Temat zostaje jednak ledwie zasugerowany. Nic więcej się nie dowiemy.

 Książka porusza naprawdę ciekawe tematy - wspomniane kontakty z Inuitami, amerykańskie bazy wojskowe, wyludnianie się Fiordów Zachodnich, lawina we Flateyri (zdecydowanie najlepszy tekst w całej książce - jest bohaterka, jest wydarzenie). Mam jednak wrażenie, że o historii Islandii dowiedziałam się zdecydowanie więcej ze średniego swoją drogą kryminału Arnaldura Indriðasona. Teksty nie składają się w całość. Niestety, nie w ten sposób co u niektórych autorów, gdzie czekamy z niecierpliwością jaki to temat będzie poruszony w kolejnym rozdziale. Chwilę po zakończeniu lektur mam wrażenie, że poza Soley, bohaterką tekstu o lawinie i amerykańskim żołnierzem Davidem, z książki zostanie mi, no cóż, wybaczcie banał, tylko wiatr.

Niemniej jednak dzień po zakończeniu lektury muszę dopisać jeszcze coś: wciąż na tle książek o Islandii dostępnych w Polsce jest to najlepsze, co mozemy dostać.


Komentarze