"Życie seksualne kanibali" czyli zapiski z tonącego raju



W tym roku, zamiast podróżować - czytamy literaturę, która zabiera nas w egzotyczne miejsca. Bardziej egzotycznie niż w przypadku Maartena Troosta chyba się nie da. Kiribati (czytać: Kiribas) to maleńkie państewko w Mikronezji o ogromnej gęstości zaludnienia, tropikalny raj i numer jeden na liście najrzadziej odwiedzanych państw świata. "Życie seksualne kanibali", które Troost napisał po dwóch latach pobytu w wyspiarskim raju to przykład doskonalej literatury podróżniczej.

Tak, "Życie seksualne kanibali" to książka podróżnicza. Ostatnio coraz częściej słyszę ten termin używany jako określenie pejoratywne, w stosunku do nieudanych reportaży. Jeżeli nie podoba ci się reportaż, nazwij go książką podróżniczą! Zdenerwowanie autora gwarantowane! Przyjęło się, że reportaż to literatura poważna, a książki podróżnicze to lekka beletrystyka, której autor był na miejscu krótko, nie poświęcił czasu na głębszy research i "kwerendy biblioteczne" (do dziś nie wiem, co to kwarenda, ale brzmi fascynująco).

Troost spędził na Kiribati ponad dwa lata, żyjąc zwykłym, codziennym życiem wyspiarza. Nie przyjmował łapówek, nie woził się limuzynami, nie miał szofera. No, może jego żona pomagała szpiegować dla CIA, ale to tylko poboczny wątek. Troost poznał życie na Kiribati od podszewki i pokazuje nam je w sposób nie tylko lekki i przyjemny, ale także pogłębiony. Opowiadając nam zabawne historie o zdobywaniu wody czy piwa podaje nam klucze do zrozumienia społecznych i infrastrukturalnych problemów kraju.

Troost nie popełnia głównych grzechów literatury podróżniczej: nie pisze tylko o sobie, nie skupia się na środkach transportu i przemieszczaniu między kolejnymi punktami, nie wymienia odwiedzonych ważnych i "ukrytych" miejsc, nie umila nam czasu pogawędkami z taksówkarzami, a przede wszystkim - nie dzieli się z nami wiedzą o sobie, którą nazwać można krótko TLDR. Każda opowieść, która jest z pozoru osobista i dotyczy osoby samego autora, to tak naprawdę kawałek puzzla, który jest nam potrzebny do zrozumienia wyspy i wyspiarzy. Każda "zabawna sytuacja", każda "prywata" jest tylko pretekstem do opowiedzenia o życiu na Oceanii.

"Życie seksualna kanibali" zostało opublikowane w USA w 2004 roku. Wiele zmieniło się od tamtej pory. Kiribati jest ofiarą zmian klimatycznych. Wyspę nawiedzają cykliczne tsunami, mieszkańcy budują płoty przeciwko wodzie podmywającej ogromne części wyspy i zatapiającej ich domy i sadzą drzewa mangrowe, które mają chronić ich przed przypływem. Tarawa, na której mieszkał Troost zamienia się powoli w ogromny, przeludniony slums, w którym ludzie mieszkają drzwi w drzwi z sąsiadami, ponieważ ich poprzednie domy nie nadają się już do zamieszkania. Raj się topi. Dosłownie. To z Kiribati pochodzi pierwszy na świecie uchodźca klimatyczny - Ioane Teitiota.

Kiribati znika, podmywane przez wodę, i poza powstrzymaniem zmian klimatycznych nie ma dla niego ratunku. Młodzi deklarują, że nie będą mieć dzieci, bo boją się o ich przyszłość, a rząd wykupuje ziemię na Fiji, by móc ewakuować obywateli. Troost opowiada o świecie, którego już nie ma. Na razie w wymiarze symbolicznym, ale niedługo nie będzie go naprawdę. Cały kraj zniknie pod wodą, a z nim kultura, pamięć, a z czasem i język. Czy istnieje większa strata dla świata niż utrata wiedzy o ludzkiej kulturze i języku, choćby i tej najmniejszej? Ja też myślę, że nie ma. Dlatego "Życie seksualne kanibali" warto czytać dla humoru, dla wiedzy, a także dla świadomości tego, co tak naprawdę tracimy wraz ze zmianą klimatu.

MKS


Egzotyka. Miejsce spotkania wschodu z zachodem. Fascynująca kultura, tak inna od naszej. 
Oto zestaw trzech określeń, które od razu mnie odrzucają, choćby książka opowiadała o najbardziej fascynującym regionie świata. Autor, który zakłada, że ludzie mieszkający w innym zakątku świata są tak inni od nas, że nie sposób ich zrozumieć - lub taki, który wieńczy swoje obserwacje niesamowitym odkryciem, że jednak wszyscy jesteśmy ludźmi i wiele nas łączy! - po prostu nie powinien zabierać się do pisania o innych regionach.

Jakiś czas temu pisałam o "Saharyjskich dniach" tajwańskiej pisarki Sanmao, która mieszkała wraz z mężem Hiszpanem na terytorium dzisiejszej Sahary Zachodniej. Zachwyciło mniej jej podejście do lokalnych zwyczajów: chociaż wiele rzeczy wydawało jej się okrutnych i nieludzkich, w jej zapiskach nie widać oceny. Nie jest przedstawicielką jedynej słusznej kultury i cywilizacji, która niesie maluczkim oświaty kaganek - jest taką samą osobą jak jej sąsiedzi, nową mieszkanką tego miejsca, która nie ma prawa mówić innym, jak mają żyć. Nawet jeśli ich sposób życia uważa za krzywdzący dla innych. Takie samo podejście ma Jan Maarten Troost.

Troost na dwa lata stał się mieszkańcem atolu na Pacyfiku. Nie przyjezdnym, nie Europejczykiem/Amerykaninem (a jest właściwie jednym i drugim) w egzotycznej Oceanii, ale zwykłym facetem, który zamieszkał w nowym miejscu no i wiecie, trochę nie ogarnia. Bezpretensjonalność Troosta, jego dystans do siebie i otwartość to coś, czego każdy, nie tylko ten, kto zamierza napisać książkę podróżniczą, powinien się nauczyć. Nie patrzy z obrzydzeniem ani wyższością, ani nawet tym podszytym poczuciem lepszości humorem na to, jak miejscowi idą robić kupę na rafie. Patrzy z ciekawością. Nie roztrząsa, jakie dziwne pomysły mają ci tubylcy, tylko z dystansem opowiada o swoich wpadkach. Na Tarawie robi się tak, a ja nie bardzo wiem jak - nie: Patrzcie na tych egzotycznych ludzi i ich niesamowite zwyczaje!

Jeśli mimo niesprzyjajacych okoliczności wybieracie się na wakacje, nieważne, czy na Polesie czy do Tajlandii, bądźcie Janami Maartenami Troostami. We własnym i cudzym domu.

AW




Komentarze