Seks, kpop i kasety wideo


Doskonale pamiętam, kiedy kpop był tańszą, gorszą wersją jpopu. BoA miała te lepsze piosenki po japońsku, i te gorsze, po koreańsku. Fani Dong Bang Shin Ki i Raina byli po prostu ekscentryczni, a koreańskie dramy kojarzyły się z darmowym programem Arirang w kablówce. Ja, kiedy zamawiałam nowe płyty ukochanej Ayumi Hamasaki przez internet, upewniałam się, że zamawiam japońskie lub międzynardowe wersje albumów - kto by chciał te koreańskie, z dziwnymi kółeczkami w książeczkach z tekstami obok pięknych, skomplikowanych znaków?

Parenaście lat później, kpop wyznacza trendy muzyczne i modowe, a o jpopie mało kto pamięta. W empikach leżą książki o BTS, a w warszawskich klubach usłyszeć można BIGBANG. Kpop pokonał barierę mainstreamu, do której jpop nigdy się nie zbliżył. Skąd ten fenomen, przeczytacie w książce. "Cool po koreansku", mimo, że napisany lekko, subiektywnie, i bez większego researchu, daje całkiem dobre podstawy do rozumienia koreańskiej popkultury w narodowym kontekście. Może być też inspiracją dla instytucji kultury w Europie, które niechętnie inwestują w kulturę popularną. "Cool po koreańsku" nie ma pretensji do bycia opracowaniem historycznym ani przewodnikiem po zawiłościach koreańskiej kultury współczesnej.  Nie brak w nim błędów rzeczowych i źle zapisanych słów koreańskich. Ot, fajny, rozbudowany felieton, który czyta się łatwo, i który porządkuje wiedzę.

Pamiętam, jak w 2015 roku wyjechałam do Seoulu. Na początku dziwiło mnie, że w kraju wielkich telebimów i videofonów w toalecie, widzi się seniorów zbierających tekturę na ulicy. Po paru miesiącach to, że korzystam z najlepszych technologii i najszybszego wifi, a jednocześnie moje palce wiecznie lepią się od tłustych kurczaków, stało się dla mnie czymś naturalnym. Korea Południowa to też kraj nierówności - a najbardziej widoczne są te między grupami wiekowymi i między miastem a prowincją. Żeby się temu nie dziwić, wystarczy spojrzeć na zdjęcia Seoulu z lat powojennych.

Korea pachnie dla mnie czosnkiem, marynowaną wieprzowiną, kimchi oczywiście, ale i chemiczną czystością najnowszych kosmetyków, błyszczyków do ust o smaku poziomki i wielką, wodnistą, koreańską gruszką. Idąc małymi uliczkami Seoulu, ciągle wchodzisz w górę, i schodzisz w dół - w górę, i w dół, w górę, i w dół. Czasami jesz ostrygi, a czasami pikantne tteokbokki. Czasami w restauracji w grupie znajomych, czasem w knajpie, w której na wstępie otrzymujesz półgodzinny limit na zjedzenie kimbapa.

Nie lubię, kiedy o kraju mówi się, że łączy przeszłość z przyszłością. Bo każdy to robi. Nigdzie nie wyrzucamy kultury roku 2018 do śmieci, wchodząc w rok 2019. Korea Południowa to po prostu kolejny z tych wielu krajów, który wchodzi w przyszłość, jednocześnie nie porzucając swoich dawnych nawyków. I tego nam też życzę.

MKS

Komentarze